19 sierpnia to rocznica Zagłady ludności żydowskiej z Mszany Dolnej i okolic. Świadkiem tragicznych wydarzeń w 1942 roku był nieżyjący już Henryk Zdanowski. Poniżej przytaczamy jego relację.
To był piękny, słoneczny dzień. Pracowałem w tym czasie w sklepie obok obecnego „Meblometu”, był to zresztą pożydowski sklep Langsama, do którego przeniesiono mojego pracodawcę, pana Knapczyka, wyrzuciwszy go z jego własnego sklepu. Rano jak zwykle poszedłem do pracy. Wówczas widziałem całą grupę Żydów z Mszany i okolic, oczekujących na placu w Olszynach. Spędzono ich wczesnym rankiem, pozwolono zabrać najcenniejsze rzeczy, a klucze od domów, podpisane imieniem i nazwiskiem, kazano oddać policji. Rozpuszczono informacje, że zostaną przesiedleni do pracy. Jedna z wersji brzmiała, że na Wołyń. Chyba niektórzy jeszcze w to wierzyli, ale wielu nie miało już złudzeń. Znaną postacią w środowisku mszańskich Żydów była pewna pani inżynierowa, której nazwisko umknęło mi z pamięci. Miała ona małą, kilkuletnią córeczkę, z którą zawsze ją widywano, wszędzie razem chodziły. Mąż uciekł gdzieś na wschód i będąc tam dopomógł rodzonemu bratu Gelba w przedostaniu się w odwrotnym kierunku: do Mszany. Licząc widocznie na wdzięczność za ową pomoc, pani ta przypadła do nóg Gelba i błagała o ratunek dla siebie i dziecka. Ten jednak brutalnie ją kopnął, że aż potoczyła się po ziemi, a potem wyjął pistolet i z zimną krwią zastrzelił na oczach dziecka. Ja to widziałem, widziałem na własne oczy! Do dziś nie mogę otrząsnąć się z tego strasznego widoku!. Trudno było się łudzić jakąkolwiek nadzieją, skoro plac otoczyli przybyli z Nowego Sącza gestapowcy z psami pod wodzą Heinricha Hamanna, kata ziemi sądeckiej. Nakazano zgromadzonym odliczać do 50. Z każdej pięćdziesiątki wybierano po kilku młodych, silnych mężczyzn, oddzielano od reszty (tę grupę zgromadzono przy obecnym „Domu Pszczelarza”; mieli oni być przeznaczeni do pracy, a w dalszej kolejności także do likwidacji), a pozostałych prowadzono na „Pańskie”, gdzie były już przygotowane 2 duże doły, które nocą kazano wykopać mieszkańcom Mszany. Kopał między innymi Julek Kasprzyk i Walek Krawczyński. Tam, w odległości około 30 metrów od grobów kazano ofiarom rozbierać się do naga, pędzono nad brzeg mogiły i zabijano strzałem z karabinu. Strzelało na zmianę 2 gestapowców. Tuż przy rowach mieli ustawiony stolik z wódką, którą raczyli się w przerwie między strzałami. Ci niemieccy „nadludzie” brzydzący się żydowskimi „podludźmi” nie odczuwali bynajmniej obrzydzenia sięgając po ich majątek. A swoim ofiarom nie oszczędzili nawet tego ostatniego upokorzenia, pędząc nago na śmierć, nie pozwolili zachować resztek godności w jej obliczu. A jednak mamy relacje o tym, że tak sponiewierane i upokorzone ofiary próbowały walczyć. W jednej z prowadzonych grup zbuntowały się matki, którym siłą wyrywano dzieci przed śmiercią, nie bez walki zginęły także siostry Weissbergerówne oraz ciekawa mszańska postać, Żyd Frei, zawsze elegancko ubrany zawodowy karciarz. Niemcy zapuścili motory samochodów, by zagłuszyć odgłosy strzałów, nie na wiele jednak się to zdało. Krwawa egzekucja trwała kilka godzin. Po niej oprawcy urządzili sobie popijawę w kawiarni Potaczka, zmuszając znanego mszańskiego muzyka-samouka, Walka Krawczyńskiego, aby przygrywał im na pianinie. Tak oto Walek nocą zmuszony był kopać grób dla swych żydowskich współobywateli, a po południu musiał grać – chciał czy nie. Ponieważ był to bardzo upalny czas, a z mogiły, z setek ciał sączyła się krew, straszliwa maź zaczęła wydobywać się znad zasypanych ciał. Gelb podobno wpadł w panikę, istniało bowiem zagrożenie zarazą. Kazał posypywać mogiłę wapnem, zakrywać darnią. Przez wiele dni panował straszliwy fetor, a krew podobno dosłownie płynęła z tych potwornych grobów, niby z ogromnych ran ziemi. I tak zginęli, nieludzko, strasznie, niektórzy jeszcze wydający ostatnie tchnienia pod stosem kolejno padających ciał. Zbyt potworny to obraz, by go opisywać.
źródło: Sztetl Mszana Dolna; oprac. MAG
fot. Sztetl Mszana Dolna